Ostatnio dużo myślę o swoim podejściu do życia i wielu różnych spraw. Przez ostatnie 3 lata tyle się zmieniło-wszystko się zmieniło. Kiedyś przejmowałam się każdym najdrobniejszym niepowodzeniem i czułam się bardzo pokrzywdzona przez los za to, że zachorowałam na bulimię-uważałam chorobę jako najgorszą rzecz, która mnie w życiu spotkała i bardzo lubiłam się nad sobą z tego powodu użalać. Zamykałam się w pokoju i myślałam, że życie nie ma sensu, że jestem beznadziejna, do niczego się nie nadaję bo nie potrafię nawet zapanować nad jedzeniem i schudnąć (uważałam, że aby wyzdrowieć muszę schudnąć bo wtedy nie będę już musiała ograniczać jedzenia a potem zaliczać napadów). W 2008 roku poprosiłam mamę żeby zapisała mnie na terapię bo sama nie miałam odwagi (czytaj-nie potrafiłam raczej wziąć odpowiedzialności za swoje życie). Miałam świetną terapeutkę, która pomogła mi zrozumieć to, że nie wyzdrowieję "od poniedziałku" i skąd się u mnie wzięła ta choroba. Na początku byłam wściekła bo jak "ta baba", która mnie nie zna, śmie twierdzić, że zachorowałam nie przez pijaństwo ojca ale przez to, że mam taką wspaniałą kochającą mamę? Ale po przemyśleniu musiałam przyznać jej rację. Wiecie, że można czasem tak mocno kochać dziecko, że aż zaszkodzić mu tym? Moja mama pozwalała mi na wszystko i ku zdziwieniu moich znajomych wręcz namawiała na kolczyk w pępku czy tatuaż, wyjścia na imprezy (nie korzystałam z tego jako zakompleksieniec)- ale nieświadomie zabraniała jednego-życia własnym życiem. Wszystko robiłyśmy razem, zakupy, porządki, wakacje, wszelkie problemy rozwiązywałyśmy wspólnie a ja nie wyobrażałam sobie, że gdy kogoś poznam to wyprowadzę się i zostawię mamę z ojcem alkoholikiem-chciałam ją zabrać ze sobą żeby nie została z tym wszystkim sama. Nie widziałam w tym nic złego póki nie dotarło do mnie, że wymiotowaniem odreagowuję nie tylko swoje ale i mamy problemy. Postanowiłam zacząć przyzwyczajać mamę, że kiedyś będę chciała się usamodzielnić i nie będziemy spędzać ze sobą tyle czasu a ona musi zacząć radzić sobie z niektórymi problemami sama. Podstawowym problemem były kłótnie z ojcem-więc przestałam się w nie mieszać. Jak zaczynali się kłócić wychodziłam do pokoju a nie tak jak zwykle darłam się żeby bronić mamę. Na początku widziałam w jej oczach żal i rozczarowanie więc wytłumaczyłam jej o co chodzi. Od tamtej pory kłótni było 80% mniej bo większość to my prowokowałyśmy żeby odreagować złość za jego picie, a nawet gdy ojciec zaczynał to mama potrafiła olać go śmiejąc się nawet przy tym. W domu zaczęło robić się na prawdę fajnie, spokojnie, obie już tak nie przeżywałyśmy pijaństwa ojca a mama dała mi więcej luzu-nie wydzwaniała 15 razy dziennie pod byle pretekstem i zaakceptowała to, że nie będę mogła być zawsze przy niej...a ja dalej pracowałam na terapii nad relacjami z mamą-od października zaczęłam grupową-kilka osób z zupełnie różnymi problemami ale od każdego mogłam się wiele nauczyć, do tego zaczęłam studia, poznałam wiele nowych osób i czułam, że w końcu coś mi się zaczyna udawać w życiu...
Wszystko zmieniło się po jednym telefonie od brata 21 grudnia-"gdzie jesteś-za 5 minut będę w domu-jak wrócisz to pojedziesz z ojcem do szpitala, mama miała wypadek". 2 godziny wcześniej rozmawiałyśmy przez telefon, była w świetnym humorze "wiesz o której wstałam? Aż mi wstyd bo o 11!! Aaaale sobie pospałam:)". To była nasza ostatnia rozmowa, po 3 tygodniach odłączyli mamę od respiratora, 3 dni wcześniej wypisali akt zgonu. Przez prawie pół roku pracowałam na terapii nad relacjami z mamą, nagle musiałam zacząć się uczyć jak żyć bez tych relacji. Gdyby wtedy mama nie znalazła dla mnie terapeutki nie wiem czy bym dzisiaj tutaj pisała. Pani Kasia i cała grupa pomogli mi przejść przez ten najgorszy w moim życiu rok- rok, w którym każdy dzień zaczynałam z nadzieją, że szybko się skończy, nie zapinałam pasów, non stop chorowałam i specjalnie nie chodziłam do lekarza a gdy wyczułam guzka w piersi ucieszyłam się, że może dostanę raka i skończy się to cierpienie. Po roku przeszedł mi ten egoizm i zaczął się etap "po żałobie". Każda rocznica, urodziny i inne ważne daty są ciężkie ale nie tak jak pierwsze. Dotarło do mnie, że póki ja żyję żyje też mama, kto lepiej niż ja będzie opowiadał jakim wspaniałym człowiekiem była? Ta świadomość skutecznie przegoniła destrukcyjne myśli. Jak mogłam w ogóle myśleć o własnej śmierci z nadzieją, kiedy moja mama bardzo chciała żyć a ta szansa została jej odebrana?
Po 3 latach cieszę się życiem za siebie i mamę i milion razy bardziej doceniam to co mam a smutki już tak nie przytłaczają bo powtarzam sobie, że jeśli przeżyłam ten pierwszy rok to wszystko inne to pikuś. I zawsze sobie myślę, że mama umarła ale pozostało mi 20 lat pięknych wspomnień a niektórzy nawet tego nie mają więc i tak jestem szczęściarą.
Nie jestem chodzącym uśmiechem i optymistką, panicznie boję się utraty kolejnej bliskiej osoby i matkuję bratu i ojcu co znowu w jakiś sposób przeszkadza mi w zajęciu się sobą-ale przez te 3 lata zaczęłam zupełnie inaczej patrzeć na życie.
W końcu co nie zabije to wzmocni i mam wielkie szczęście bo nie każdy może pochwalić się takim wspaniałym Aniołem Stróżem jak ja. Nie zmieni to faktu, że oddałabym wszystko aby móc znowu mojego Anioła przytulić i usłyszeć jak mówi do mnie "Leeeeenka" (tylko mama tak mówiła), ale teraz nie przejmuję się pierdołami i jestem dużo silniejszą osobą.
Czasem trzeba przeżyć coś strasznego żeby docenić to co się ma.
Popłakałam sobie trochę pisząc o mamie i to mi przyniosło trochę ukojenia:)
Ja sądzę, że do takiej metamorfozy, do zmian w sposobie postrzegania świata. Powiedzmy sobie czegoś w rodzaju wyjścia z depresyjnych stanów każdy z Nas musi dojrzeć. Czasami są takie osoby, które sprawiają, że szybciej dojrzewamy i chcemy zmian.
OdpowiedzUsuń100% optymizmu jest tak samo niezdrowe jak użalanie się nad sobą i depresja. We wszystkim musi być równowaga, bo zmiany w naszym życiu i w Nas samych czynią Nas bogatszymi wewnętrznie. Odpowiednia równowaga sprawia, że potrafimy cieszyć się z tego co codziennie daje nam świat, mając jednocześnie świadomość tego, że bywa różnie i realnego spojrzenia na świat.
Nie można przesadzać w żadną stronę.
Pozdrawiam ;)
Twoja historia uświadomiła mi jak beznadziejnie żałosne są moje problemy. Podziwiam Twoją wytrwałość, mobilizację, siłę.
OdpowiedzUsuńBędę wypadał częściej.
Pozdrawiam.